Vetlife na Wyspach.

Gdy w zeszłym roku po raz pierwszy w życiu wsiadłam w samolot do Anglii, o weterynarii w UK wiedziałam tyle, co nic. Słyszałam oczywiście wielokrotnie, że poziom medycyny weterynaryjnej jest wysoki, wiele mądrych książek wydaje się właśnie w Anglii, świtały mi nazwy uczelni, a od różnych znajomych, którzy mieli okazję robić tu praktyki wakacyjne wiedziałam tyle, że wszystkie usługi są kosmicznie drogie, klienci roszczeniowi, wraz lekarzami pracują pielęgniarki, a zwierzęta są ubezpieczone i to agencje pokrywają koszty leczenia.

Wielu znajomych po wecie, nieraz kilka lat po otrzymaniu dyplomu i pracy w Polsce, wyjechało pracować do Anglii, część była zadowolona, część narzekająca i odliczająca dni do powrotu, część mówiła, że jest rozwojowo i można się dużo nauczyć, a inni znowu, że się zawiedli i wcale nie jest tak kolorowo – wiadomo, co człowiek, to opinia i w sumie nie wiadomo w co wierzyć.

Zero konkretów, zero pojęcia o tym jak to właściwie działa. Nie planowałam wyjechać i zostać, nie czułam potrzeby uciekania z kraju za funtami na koncie i za lepszym światem. Zwyczajnie nie wiedziałam w którą stronę iść po studiach, a wyjazd na Erasmusa do UK wydał się świetnym pomysłem aby zobaczyć co też ta weterynaria w deszczowej Anglii w sobie ma, że weterynarze z całej Europy ściągają tu jak mrówki.

Wyjechałam – i wsiąkłam.

Jakie są różnice pomiędzy pracą lekarza weterynarii w Polsce i w Anglii i czy opowieści o wysokim poziomie oraz vet-życiu jak z bajki to wszystko mity?

Po pierwsze, zasada numero uno brzmi: NIE MA JEDNEJ ZASADY.

Nie ma jednej, wielkiej, brytyjskiej weterynarii, która świeci przykładem.
Tak tu, jak i w Polsce, trafimy na lekarzy z sercem i powołaniem oraz takich, którzy chcą odbębnić swoją zmianę jak najmniejszym kosztem i wysiłkiem. Trafimy na mentorów i świetnych nauczycieli oraz ludzi, którzy swoją wiedzę zamierzają zabrać ze sobą do grobu i absolutnie z nikim się nią nie podzielą.
Oraz w obu krajach trafimy na kliniki, w których wszyscy starają się dążyć do złotych standardów, ale również i takie, gdzie antybiotyk, witaminka i sterydzik będą rozwiązaniem na całe zło i receptą na długowieczność.

Wracając do pytania: co odróżnia weterynarię w UK od tej z naszego podwórka i na co wybałuszałam oczy w czasie moich pierwszych dni w klinice?

Po pierwsze primo: lekarz zajmuje się wyłącznie… leczeniem.

W każdej, nawet malutkiej przychodni pracują recepcjoniści i recepcjonistki. To oni odbierają telefony, umawiają wizyty, pobierają opłaty, sprzedają karmy, szampony i inne gadżety, a także witają klientów, rejestrują pacjentów i czuwają nad poczekalnią. Są pierwszą linią frontu we wszelkich spotkaniach z właścicielami zwierzaków, a gdy nagle zjawi pacjent pilnie potrzebujący pomocy, umieją to ocenić i wiedzą, kiedy należy go jak najszybciej zabrać do zbadania przez lekarza. Słowem – oszczędzają lekarzowi całą masę roboty, którą nieraz w małych przychodniach z Polsce musi wykonywać lekarz, bo… po prostu jest jedyną osobą na posterunku. Wiem, że wiele większych przychodni w Polsce na całe szczęście zatrudnia recepcję, lecz ciągle w mniejszych placówkach to wszystko nieraz spada na lekarza (czy tam czasem na stażystę lub studenta – tak jest, to było moje, dumne zadanie na stażach wakacyjnych oraz na stażu absolwenckim!)
Słowem – posiadanie dobrej recepcji to złoto i ratuje życie, a dobrej recepcjonistki nie wypuszcza się z rąk i traktuje z honorami jak dla królowej, bo to ona przejmie od ciebie trudnego klienta, zapanuje nad coraz bardziej zirytowanym, oczekującym tłumem, gdy opóźnienia wizyt zdają się nie mieć końca i zbierze wstępną historię o nadjeżdżającym nagłym przypadku.

Kolejny lifesaver (dosłownie!) w pracy lekarza weterynarii to zespół pielęgniarski. Pielęgniarki – cudo, zbawienie i nieoceniona pomoc lekarza weterynarii. Szczerze nie mam pojęcia, jak poradziłabym sobie pracując bez wsparcia pielęgniarek na każdym kroku. Pielęgniarki (bądź pielęgniarze, bo jest też trochę panów) w weterynarii robią wszystko to, co pielęgniarki w medycynie ludzkiej. Pobierają krew, zakładają wenflony, podają płyny i leki, wykonują zdjęcia rentgenowskie, czuwają nad hospitalizowanymi zwierzętami, monitorują przebieg znieczulenia czy sedacji, a często mają przeogromne doświadczenie i wiedzę, którą dzielą się z młodymi lekarzami, co już nieraz uratowało mnie w pracy. Niejednokrotnie też prowadzą tzw. Nurse Clinic – mogą robić niektóre szczepienia, kontrolne badania co kilka miesięcy, obcinać pazurki, czyścić uszy, zakładać opatrunki, prowdzić kontrole pozabiegowe, doradzać w sprawach behawioralnych, kontroli wagi zwierzęcia, etc. Trafić na dobre pielęgniarki w swojej pracy – to jak wygrać szóstkę w lotka, przyrzekam.

Oprócz tego w klinice jest całe grono ludzi odpowiedzialnych za administrację, zespół od IT, managerowie, dyrektorzy kliniczni, zespół księgowych, zespół odpowiedzialny za zaopatrzenie, a nawet farmaceuta i dużo, dużo innych ludzi, którzy robią całą tę magię, której lekarze weterynarii nie muszą i nie chcą rozumieć, a jest potrzebna do działania kliniki.

To wszystko sprawia, że lekarz może skupić się na swojej pracy, diagnozowaniu, leczeniu i operowaniu, a przyjęcie kilkudziesięciu wizyt w ciągu dnia nie jest nadludzkim wysiłkiem i nie oznacza spędzenia w pracy 15 godzin. Tak samo jest z zabiegami – całą opiekę przed- i pooperacyjną, podawanie leków oraz monitoring w czasie zabiegu wykonują pielęgniarki, a lekarz bada, decyduje o znieczuleniu, przeprowadza operację i po założeniu wszystkich szwów, zabieg jest skończony i praca lekarza również – można iść napisać notatki w karcie pacjenta, zadzwonić do właścicieli i… przygotować się do kolejnej operacji.

Po drugie: pacjent przychodzi do kliniki, a nie do lekarza.

Zdarzają się małe, rodzinne kliniki, bądź lekarze, którzy pracują gdzieś od wielu, wielu lat i mają stałych klientów, lecz w bardzo wielu miejscach rotacja lekarzy jest ogromna. Rynek weterynaryjny jest bardzo dynamiczny, a lekarze przychodzą i odchodzą, w wielu miejscach pracują tzw. locum, czyli vet-freelancerzy, którzy zastępują innych lekarzy, gdy tamci pójdą na urlop, zachorują lub… zmienią pracę i ciężko kogoś znaleźć na stałe aby ich zastąpić. Nieraz trwa to wiele, wiele miesięcy, gdyż w UK ciągle miejsc pracy jest więcej niż lekarzy weterynarii i znalezienie nowego pracownika to niejednokrotnie spore wyzwanie dla kliniki.

W związku z tym nieraz w trakcie przebiegu leczenia pacjent jest za każdym razem widziany przez innego lekarza. Ma to swoje plusy i minusy. Nieraz ciężko jest śledzić swój przypadek, bo jeżeli umówimy go na następną wizytę za tydzień w środę rano, a my akurat wtedy nie przyjmujemy, to przypuszczalnie zobaczy go inny lekarz. Plusem, szczególnie dla początkujących lekarzy jest to, że jeżeli nie jesteśmy pewni czy leczenie idzie w dobrym kierunku i chcemy żeby przyjrzał się temu bardziej doświadczony lekarz, możemy umówić go na wizytę do starszego stażem kolegi i nikt nie będzie się dziwił. A także to, że w związku z tym widzimy wiele ciekawych przypadków, bo nieraz przychodzi na kontrolę zwierzę w czasie terapii prowadzonej przez innego lekarza, co niejako zmusza nas do zgłębienia tematu danej choroby. Plus jeżeli pracujemy w miejscu, gdzie lekarze się wspierają, to nie ma problemu aby przypadki między sobą konsultować gdy nie jesteśmy pewni!

Po trzecie, ale nie mniej ważne: czy ceny są z kosmosu?

To, co zszokowało mnie najbardziej w pierwszych dniach pobytu w klinice to ceny. 18 funtów za obcięcie pazurków, 90 za pierwsze szczepienie szczeniaka, 150 za podanie kroplówki, 180 za USG, 500 za sanację jamy ustnej, 900 za badanie rezonansem, a 2000 za cesarkę w środku nocy? Normalka. Gdy się to pomnoży przez 5 i przełoży na złotówki wychodzą takie kwoty, że stwierdziłam, że gdybym mojego własnego psa z niewydolnością nerek diagnozowała i leczyła w UK, to chyba musiałabym własną nerkę sprzedać żeby pokryć koszty.
Wiadomo – na złotówki nie ma co przeliczać, bo jak ktoś ma psa w Anglii, to zarabia w funtach. Ale czy wtedy wydaje się to tanio?
Nie. Nawet gdy zarabia się w funtach, dla przeciętnego zjadacza chleba (hmm, dajmy na to… lekarza weterynarii) opłacenie kosztu badania tomografem komputerowym jest równoznaczne z pożegnaniem się z miesięczną pensją.
Tutaj z odsieczą właścicielom chorych zwierzaków przychodzą… ubezpieczenia! Duża część klientów na szczęście ubezpiecza swoich podopiecznych, co oznacza, że w razie choroby koszt leczenia pokrywa ubezpieczyciel.
Ubezpieczenia są różne, lepsze i gorsze, droższe i tańsze, ale ogólnie rzecz biorąc ubezpieczony pacjent, to pacjent który ma szanse na o wiele lepszą diagnostykę i leczenie, bez konieczności zaciągania kredytu na 30 lat przez właściciela.
Istnieją też fundacje i organizaje charytatywne, które pomagają właścicielom, którzy po prostu nie mają środków na leczenie swojego pupila, ale to jest osobny, gruby temat, na osobny gruby wpis.

I ostatnia na dziś kwestia: czy to prawda, że klienci są roszczeniowi, składają pozwy i skarżą się o byle co?

Żeby nie było, że są tylko pozytywy pracy w Anglii – oczywiście tak samo jak w Polsce 90% pracy lekarza weterynarii to praca… z właścicielami. A ludzie, jak wiadomo, są różni. Trafia się na wspaniałych właścicieli, a także na takich, co odmówią wykonania jakichkolwiek badań, po czym będą się awanturować, że nie wiemy co dolega ich psu. Brytyjczycy, jak wiadomo, uwielbiają składać pisemne skargi czyli complaints na wszystko, ale to naprawdę wszystko, co im się nie spodoba. Tak więc czy chodzi o to jak zostali potraktowani przez lekarza weterynarii, czy o smak wafelków, których karton zakupili w Lidlu, ale jednak okazało się, że im nie smakują, skargę złożyć można, a nawet trzeba! Oraz domagać się swoich praw i wyjaśnień, a jakże.
Nikt nas jednak do sądu ciągać nie będzie za krzywe wygolenie brzucha do USG, a wszelkimi skargami i zażaleniami zajmuje się dyrektor kliniczny. Wszyscy praktykujący lekarze są także obowiązkowo ubezpieczeni od odpowiedzialności cywilnej, więc także nie ma się co obawiać, że będziemy komuś płacić grube dolary za krzywe spojrzenie. Nie jest aż tak strasznie jak to malują – choć trzeba się nastawić, że w naszym zawodzie każdy lekarz na pewno prędzej czy później swój complaint dostanie.

Ale właściciele zdarzają się też przesłodcy i kochani, potrafią wykupić pół cukierni w podziękowaniu za uratowanie ich zwierzaka, wypisać kartki z podziękowaniami, a także niejednokrotnie zdarzyło mi się zostać spontanicznie uściśniętą przez właściciela zwierzaka z wdzięczności.
(Przeżycie trochę bardzo miłe, trochę bardzo awkward).

Dobra, chyba wystarczy już tego rozgadywania się na dziś, bo nikt nie doczyta do końca! Czuję, że tylko musnęłam temat i jest o wiele, wiele więcej do napisania, ale myślę, że gdybym chciała opisać wszystko, to wyszedłby tekst na miarę długości dzieł mego serdecznie znienawidzonego w czasach gimnazjalnych Henryka S., a tego (z całym szacunkiem dla fanów tego pana) pragnę uniknąć z całego serca.

Mam nadzieję, że tekst okazał się przydatny i choć troszkę nakreślił Wam czego można sie spodziewać decydując na podbój brytyjskich klinik!

Jestem bardzo ciekawa jakie są Wasze doświadczenia i opinie o klinikach w Polsce oraz za granicą?
Zgadzacie się, a może macie inne doświadczenia?
A może o czymś zupełnie zapomniałam napisać i chcielibyście się dowiedzieć?
Chętnie odpowiem na pytania i dajcie znać czy takie teksty są przydatne!

A tymczasem na dziś to już naprawdę koniec i życzę miłego, deszczowego (no chyba, że nie mieszkacie w Angli, hihi) weekendu! Baaaaj!

0 thoughts on “Vetlife na Wyspach.

  1. Katarzyna Tkaczewska

    Super wpis po drodze się nawet podśmiałam tu i ówdzie 🙂 Właśnie Cię odnalazłam za sprawą postu o weterynaryjnych podcastach.
    Proszę kontynuuj pisanie bo cudownie się czyta Twoje wpisy, rozjaśniają wiele spraw i można spojrzeć na nie z Twojego doświadczonego punktu widzenia.
    Dzięki

Leave A Comment