Weterynaria – naprawdę myślisz, że to studia twoich marzeń?

Ja właśnie tak myślałam. Ba! Byłam pewna. Pamiętam jakby to było wczoraj, gdy siedem lat temu dowiedziałam się, że dostałam się na Weterynarię – będę studiować mój wymarzony kierunek, będę jak polska Doktor Dolittle, udało się! Radościom, gratulacjom i triumfalnym uciechom nie było końca.

Dziś pracując w zawodzie już od ponad roku uwielbiam bycie lekarką weterynarii każdego dnia i nie zamieniłabym tej pracy na żadną inną.

Ale czy chciałabym choć na jeden dzień wrócić na studia?
NIE MA NA TO SZANS.

Już za tydzień na wszystkich Wydziałach Medycyny Weterynaryjnej rozsianych po Polsce kilkaset świeżo upieczonych studentów będzie przez nieubłagane sześć godzin wysłuchiwać wystąpień dziekanów, rektorów i innych bardzo poważnych osobistości uczelnianych ubranych w kolorowe szaty oraz nakrapiane czapki i występujących jeden po drugim na uroczystości rozpoczęcia nowego roku akademickiego. Wszyscy będą słuchać słów o poświęceniu, zarwanych nocach, krwi, pocie i łzach, które ich czekają przez najbliższe minimum sześć (jak Pani Bozia da!) lat, ale także o chwale, byciu śmietanką Polski i ogromnym brzemieniu odpowiedzialności, które na nich ciąży.

Piękny, wzniosły, pełen chwały i niesamowicie dłużący się moment wejścia w świat weterynarii, który każdy przyszły lekarz weterynarii musi przejść. No chyba że coś się zmieniło i tylko za moich czasów było takie górnolotne gadanie, ale NIE SĄDZĘ, bo swoje na uczelnianych uroczystościach odsiedziałam, a te moje stare, dobre czasy nie są takie stare, gdyż mija właśnie równiutko 7 lat od kiedy podjarana na maksa, z wypiekami na twarzy, po raz pierwszy w życiu trzymałam w ręku legitymację mówiącą o tym, że oto ja tutaj będę leczyć zwierzątka i nieść im pomoc, o której zawsze marzyłam, od kiedy mogłam mogłam wreszcie ustawić na facebooku “Studiuje w: Wydział Medycyny Weterynaryjnej” i zacząć sobie wyobrażać jak będzie wyglądało lek.wet. przed moim nazwiskiem.

I zacznie się… Sprawdzanie na własnej skórze czy kilometrowe kolejki ustawiające się od 6 rano do dziekanatu to prawda, przekonywanie się czy wszyscy dnia numer 1 startujemy w wyścigu szczurów do drabiny kariery, burzenie przekonania, że wszyscy weterynarze kochają pieski i kotki oraz testowanie na własnej skórze czy to prawda, że jest tak okropnie ciężko jak mówią na mieście i ledwo da się utrzymać, a także czy trzeba być geniuszem jak ten koleś z “Pięknego umysłu” żeby zostać lekarzem weterynarii.

Pomyślałam, że właśnie teraz, tuż zanim ta bomba atomowa wybuchnie jest właśnie doskonały moment aby napisać coś dla Was – studentów pierwszego roku.

Co czeka was na tym wymarzonym kierunku?
Czy dobrze wybraliście słuchając podpowiedzi serduszka zamiast mózgu mówiącego “idź na polibudę”?
Czy w ogóle będzie na tych studiach czas na piwko, fifkę i juwenalia?
Czy to prawda, że weta to siódmy krąg piekła?

Zacznijmy od początku czyli od złotego, standardowego pytania, które każdy zadaje idąc na weterynarię – i które każdy będzie wam zadawał wiedząc, że studiujecie wetę.

Czy naprawdę jest tak dużo nauki?

I to akurat jedno z pytań, które lubię, bo odpowiedź jest prosta i nie trzeba sie zbyt dużo rozwodzić. Brzmi ona: TAK.

Myślę, że nikogo nie zaskoczę mówiąc, że nauki jest naprawdę sporo.
I mówiąc sporo mam na myśli bardzo, bardzo dużo. Jak stąd do Szczecina i z powrotem.
Tak, to prawda, na początku wszystko się miesza, próba przeczytania materiału na kolokwium w jeden dzień sprawia, że czujemy się jakbyśmy próbowali przedrzeć się przez dżunglę amazońską tnąc pnącza takim plastikowym nożykiem, jaki dostaje się w budkach z kebabem, a nauka pojęć na egzamin przypomina wkuwanie na pamięć książki telefonicznej i to jeszcze w języku Szwedzkim.
(O ile jeszcze w ogóle istnieją książki telefoniczne, bo nie widziałam już żadnej od zamierzchych czasów dzieciństwa – ale wiadomo o co chodzi).

Na weterynarii naprawdę trzeba się regularnie uczyć, przygotowywać na bieżąco i opanowywać ilości materiału, o których się filozofom nie śniło – na to wszyscy wybierający ten kierunek są przygotowani, w końcu chcemy być lekarzami, więc jesteśmy na 110% gotowi być młodzi, ambitni i niewyspani, no jasne!

Studia zajmują mega dużo czasu w życiu – na weterynarii nie ma opcji zaocznych, są za to studia stacjonarne i niestacjonarne, ale różnią się tylko tym czy za studia płacisz czy nie.

Zajęcia na obu trybach są od rana do wieczora od poniedziałku do piątku, a także zdarzają się w weekendy oraz w wakacje.
Które lepsze? Wiadomo, że stacjo – bo są za darmo. Ale jest to jedna, jedyna różnica. Poziom jest taki sam, podejście prowadzących bardzo podobne i ogólnie rzecz biorąc jedyną różnicą jest to o ile zbiednieje wasza kieszeń w ciągu tych lat.
Słowem – te studia to zabawa na pełen etat, nie da się ich robić tylko wieczorami i tylko przez kilka dni w tygodniu.

Wolny czas w wakacje?
Phi, marzenie! Nawet jeżeli rozpykasz sesję w pierwszych terminach to nie masz się co łudzić, że w wakacje odpoczniesz od tematu weterynarii.
Co roku mamy praktyki wakacyjne, które zaczynają się od niepozornych dwóch tygodni praktyk hodowlanych po 2 roku, tylko po to aby po 4 i 5 roku przywalić ci po 6 tygodni praktyk w każde lato – oczywiście za darmo i w wymiarze pełnego etatu – no więc żegnaj czasie wolny w wakacje, żegnaj praco dodatkowa i żegnajcie wczasy na Majorce.

Jak nie dać się zwariować na weterynarii?

No właśnie. To o czym niewielu z nas myśli na samym początku to to, że studia to naprawdę nie jest wszystko. Nauka odpuszczania to przedmiot, z którego sama jestem mega słaba, ale na początku studiów to w ogóle nie wiedziałam, że takie coś istnieje. Wszyscy cisną, zarywają nocki, zakuwają na pamięć i panikują, da się w tym wszystkim naprawdę nieźle pogubić i oszaleć.

Gdybym mogła wsiąść w samolot do przeszłości i samej sobie sprzed siedmiu lat dać jedną radę na przetrwanie studiów to powiedziałabym tak:

Przede wszystkim nie daj sobie wmówić, że czegoś się NIE DA.

Sama nauczyłam się tego dopiero po 3 latach studiów.
Zawsze, ale to zawsze będzie wam ktoś mówił i was straszył, że u danego prowadzącego to po prostu NIE DA się zaliczyć kolokwium, że danego tematu nie można ogarnąć i gdy już się wam wydaje, że ugasiliście jeden pożar to zaraz przyjdzie ktoś, kto wam powie “no tak, tak, może biochemia wydawała wam się trudna, ale NIE BYŁA, AP-y to was rozjadą na miękką ciapę”. I tak cyklicznie dajemy się zastraszać, wpadamy w panikę i przerażenie od nowa- no teraz to już będzie tak ciężko, że na pewno uwalimy, na pewno nie da się tego opanować, będzie mega strasznie, kortyzol leci w górę na całego i w ogóle niech nas ktoś tylko dobije.

No więc rada numero uno brzmi: wszystko da się zdać .

Naprawdę. Nie wszystko za pierwszym razem i nie wszystko na piątkę z plusem, ale piątki to są ważne na religii w podstawówce, a o to czy zdaliście za pierwszym czy za piątym razem nie będzie was pytał żaden z waszych pacjentów. No jednym słowem: nie zrobi to z was lepszego lekarza. Najważniejsze to brać te wszystkie strachy i groźby przez takie meeega wielkie sito.

Czy jest dużo nauki? Tak.
Czy trzeba się przykładać i być regularnym? Wiadomo.
Czy zjedzą was i nie pozostawią życia? No nie.
Dacie radę, serio. I spotkacie na studiach ludzi, którzy nie wiadomo jakim fartem przeskakują z roku na rok, ludzi, których wujek zna rektora, więc choćby nie wiadomo jaką manianę odwalili, to jakoś na kolejny rok przeskoczą, a też takich, którzy sie starali mega i musieli powtarzać rok.

Jedno co można powiedzieć o weterynarii, to że niestety – jak życie – nie jest sprawiedliwa. Liczy się pracowitość, upartość, talent, czas, ale też SZCZĘŚCIE.
I nawet mając wszystkie poprzednie możesz uwalić egzamin, bo profesorowi się coś nie spodoba i dzisiaj zwykłe zasady nie obowiązują.

Najważniejsze: nie miejcie TYLKO wety.

Serio, nie warto porzucać waszych pasji, sportów, hobby, planów wakacyjnych i randek na 6 lat studiów. Chodźcie na siłownię, na piwo ze znajomymi, do szkoły językowej, puszczać kaczki na wodzie i poznawać losowych ludzi z Tindera. Miejcie życie i znajomych poza wetą – będziecie zdrowsi, szczęśliwsi i bardziej zdystansowani, a weterynaria to maraton, a nie sprint. Nie musicie być pierwsi na mecie, ale fajnie byłoby gdyby to nie był wasz ostatni bieg.

Okej, i tutaj przechodzimy do kolejnego pytania, które często się powtarzało w waszych wiadomościach związanych ze studiami.

Jakie jest podejście do studentów na wydziale weterynarii?

Nie chcę ściemniać i koloryzować, więc napiszę prosto z mostu.

To jest jedna z najsłabszych stron studiowania weterynarii i to taka, że pozostawia niemiły, cierpki posmak w ustach i zimny pot spływający po plecach, gdy się pomyśli o byciu studentem.

Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że na uczelni pracuje mnóstwo wspaniałych i pomocnych ludzi, prawdziwych nauczycieli z pasją, którzy są najlepszymi mentorami.
Ale niestety jest w tym systemie tyle elementów, które są z… no ZEPSUTE, że w czasie studiów ze sto pięćdziesiąt razy da się stracić wiarę w ludzi i świat.
I te osoby, gierki i układziki sprawiają, że studia weterynaryjne to droga przez takie małe piekło.

Jeszcze nie spotkałam osoby, która nie miałaby negatywnych doświadczeń ze studiów niezależnie od tego, jaki wydział ukończyła.
I to negatywnych przez takie duże N – no prostu takich, po których jest ci tak po ludzku przykro i czujesz się niesprawiedliwie potraktowany, jakby ktoś ukradł ci portfel w tramwaju, albo kopnął na twoich oczach małego kotka na ulicy.

I nie chodzi mi tu bynajmniej o duże wymagania prowadzących, nie mówię o poziomie wiedzy, która jest od nas oczekiwana, to wszystko jest jak najbardziej w porządku – i tego idąc na weterynarię każdy się spodziewa.

Ale jednak każdy, no naprawdę każdy, spotka się nieraz na weterynarii z taką zwykłą ludzką złośliwością, brakiem szacunku, wywyższaniem się i pluciem z góry na zwykłe pospólstwo, traktowaniem studentów jak najgorszy sort ludzi i po prostu zwykłym chamstwem.
I to nie ze strony innych studentów – choć być może też, jeżeli macie podwójnego pecha – ale ze strony pracowników uczelni.

Zdarzą się prowadzący – i nie są to wyjątki – którzy szczycą się tym, że u nich nikt nie zdaje egzaminów. No tak.
W jakich czasach my żyjemy? Co to za równoległa rzeczywistość?
Halo, tu Ziemia. Melduję, że właśnie o to chodzi w byciu nauczycielem na weterynarii – żeby nikogo nie umieć nauczyć.
Można to osiągnąć pytając o informacje, których nie ma w książkach, nie prowadząc zajęć, zmieniając zasady oceniania odpowiedzi, dając oceny na twarz, a nawet bez żadnego uzasadnienia czemu dana odpowiedź jest zła – po prostu można co się chce, jeżeli kogoś chce się uwalić.
Faktycznie, czapki z głów.

Zdarzą się prowadzący, którzy na zajęcia nie będą przychodzić w ogóle oraz tacy, którzy lubią wyśmiać studenta za brak wiedzy i wprasować go w glebę na oczach całej sali, a także tacy, którzy zmieniają zasady oceny egzaminów już po napisaniu pracy.
Są też prowadzący, którzy uznają tylko wybrane źródła wiedzy, i do których na zajęcia trzeba się uczyć z przedawnionych 30 lat temu informacji i żadne inne nie są akceptowalne.

Są katedry, które uniemożliwiają wgląd do pracy i wykładowcy, którzy potrafią znienawidzić kogoś na początku semestru i jeździć po nim już do końca studiów.

Jest pełno prowadzących, którzy nawet się nie kryją ze swoimi seksistowskimi komentarzami, potrafiący powiedzieć studentkom, że lepiej zajęłyby się prasowaniem koszul, a nie studiowaniem, a także prowadzący, którzy przychodzą na wykład ledwie stojąc prosto na nogach.

No i co jest w tym wszystkim najlepsze – oni są wszyscy nie do ruszenia. Dotrzymywanie umowy dotyczy tylko was – studentów. Prowadzący są jak panowie lenni na włościach, a wy jak te chłopy pańszczyźniane – co im się uwidzi to wy musicie w życie wprowadzić i jeszcze z pocałowaniem dłoni przyjąć na swoje barki.

Tak działa uczelnia i tak traktuje dorosłych ludzi, którzy zdecydowali się na niej kształcić na lekarzy weterynarii.

Wydaje mi się, że to właśnie sprawia, że jak myślę o studiach, to pomiędzy dobrymi wspomnieniami – bo wiadomo, zwykle wspomina się te miłe dla serduszka chwile – mam też takie ogromne poczucie ulgi, że to już jest za mną.

W życiu nie chciałabym przechodzić przez te studia raz jeszcze.

I oczywiście nie wiem na sto procent czy na wszystkich wydziałach jest tak samo, sama jestem dumną absolwentką Wrocławia i tylko na tej uczelni w Polsce studiowałam.
Po wielu rozmowach z innymi studentami z różnych wydziałów muszę jednak powiedzieć – zawsze bardziej zielono jest w innym ogródku. Niektóre opowieści znajomych z Warszawy, Lublina i Olsztyna sprawiają, że włos się jeży na głowie, więc wnioskuję, że nie jesteśmy we Wrocławiu jedynym wydziałem, na którym sprawy tak się mają.

Jeżeli nie chce wam się użerać z niesprawiedliwością, brakiem szacunku i biciem o własne prawa na każdym kroku – nie polecam.

Te studia naprawdę mogą zszargać nerwy niejednemu i pokazać, że w Polsce w roku 2019 na państwowych uczelniach traktujemy przyszłych lekarzy weterynarii w sposób, w który nikt nie powinien być traktowany.

I to jest mega ból w serduszku, który sprawia, że nikomu kto planuje wybranie się na weterynarię nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że to świetny pomysł.

Naprawdę, spotkałam na uczelni prowadzących, których chciałoby się ozłocić, kupić im diamentowy puchar i obsypać płatkami kwiatów w podzięce. Spotkałam przyjaźnie na całe życie, nauczyłam się wykonywać mój wymarzony zawód.

Ale też dostałam lekcję mega gorzkiej prawdy o życiu – nie ma tu sprawiedliwości, nie ma równego traktowania i tylko dlatego, że ty będziesz grać fair i będziesz takim po prostu porządnym człowiekiem, który innych traktuje z szacukiem i wybiera te studia, bo ma w życiu jakiś cel i plan, to wcale nie znaczy, że wszyscy będą traktować ciebie z szacunkiem – i to jest dla mnie przykre. Że traktowania innych z góry i niestosowania się do zasad uczą u nas tak otytułowane, wielkie uczelnie.

Mam szczerą nadzieję, że coś się zmieni i za kilka lat kończenie weterynarii nie będzie się równało z użeraniem się na każdym kroku przez 6 lat, ale do tego długa droga i jak na razie trzeba być nastawionym na CIĘŻKĄ przeprawę.

No dobra, powiało takim chłodem, to żebyście wszyscy teraz nie odebrali na szybko papierów i nie przenieśli się na Zaoczną Szkołę Robienia Melanżu, to chcę tylko dodać, że mam nadzieję, i wierzę, że to się naprawdę będzie zmieniać – to my tworzymy tę społeczność i to od nas zależy jak te studia będą wyglądały w przyszłości – nie rzucajmy sobie kłód pod nogi, a będzie nam wszystkim się lepiej żyło i studiowało.
I jak nie dla innych, to zróbmy to dla siebie samych.

Dajcie znać jakie macie doświadczenia w tym temacie!

Jak jest u Was na uczelniach?
Czujecie się jak pączuszki w maśle czy też wykładowcy mają w zwyczaju robić ze studentów podnóżki?
Jak jest na studiach nieweterynaryjnych?
A może dopiero zaczynacie przygodę ze studiowaniem?

Wielkie dzięki wszystkim, którzy się odezwali z pytaniami w sprawie studiów i do usłyszenia soon! <3

4 thoughts on “Weterynaria – naprawdę myślisz, że to studia twoich marzeń?

  1. Adrianna

    Jestem pod ogromnym wrażeniem, jak to wszystko ładnie ubrałaś w słowa. Mam dokładnie takie odczucia, jak i Ty.
    Lubię Twój styl pisania – chętnie będę wpadać na bloga częściej. Pozdrawiam i proszę o trzymanie kciuków – studentka 4 roku wety 🙂

  2. Jaktak

    Olsztyn to samo, kropka w kropkę, mam dokładnie takie same odczucia, w zawodzie pracuję od 3 lat. Na samą myśl o studiowaniu mnie wzdryga. Nie zmieniłabym swojej pracy na żadną inną, ale studia nawiedzają mnie w koszmarach, właśnie przez tych malutkich, zakompleksionych prowadzących.

    1. The feral vet panda

      W Olsztynie jest chyba jeszcze gorzej, bo wszyscy którzy jechali na most do Warszawy, albo Wrocławia już tam zostawali.

  3. Magda

    Świetnie napisane, idealnie w punkt. Mam dokładnie takie same odczucia, zgadzam się w 100%, że niestety często potrzebne jest w dużej mierze szczęście, żeby przebrnąć przez egzaminy itp. Jednak tak jak napisałaś, wszystko się da, wszystko jest do przejścia, czasem potrzeba tylko więcej wytrwałości.
    Pozdrawiam cieplutko, studentka weterynarii w Lublinie, 5 rok 😉

Leave A Comment